Był kwietniowy wtorek, zupełnie przeciętny i wczesnowiosenny, nie mogący się zdecydować, czy jest jeszcze po stronie zimy, czy już wiosny. Wstałem ze ściśniętą kulką w trzewiach, bo od wczoraj czekam na ważny telefon. Starania o pracę, unikanie wierzycieli i śmierci głodowej, kariera, te sprawy. Decyzja miała zapaść wczoraj, ale z wczoraj zrobiło się dzisiaj, chociaż już nie całe dzisiaj, bo tylko do 10:00, najpóźniej do 10:00. Budziłem się więc z myślą, że dzisiaj do śniadania tylko dalsza nerwówka i dalsze wyczekiwanie, bo przecież ma nadejść ważny telefon, na który bardzo czekam.
I podczas porannej prasówki walnęła wiadomość.
Był Jacek, ale już nie ma Jacka.
Był tak długo jak mógł, a gdy już nie mógł, to przestał być, w zupełnie trywialną, kwietniową noc.
Nie mam rzewnej historii o głębokiej przyjaźni między artystą a jego nadwornym fotografem, bo takiej przyjaźni zwyczajnie nie było. Miałem okazję spotkać Budynia kilkakrotnie, parę z tych okazji uwieczniłem w postaci zdjęć. Do przyjaźni i nadworności było jeszcze daleko, ale na koncertach chyba byłem rozpoznawany i mogłem liczyć na skinienie głową czy uścisk ręki. Więc kręciłem się po tych koncertach ile mogłem i zbierałem te skinienia.
Pogodno, Babu Król, Budyń i Sprawcy Rzepaku, Budyń Gra Rumiego, Budyń/Pikula, Budyń Supersam – dużo było Jacka Szymkiewicza w moim koncertowym życiu i choć nie wszystkie te projekty przemawiały do serca i nie tak samo zachęcały do pląsów, to jeden wspólny element był w nich uniwersalnie obecny: element chaosu. Koncert Pogodno w Teatrze Polskim w Poznaniu zaczął się od wyjścia pana Jacka na scenę w towarzystwie Gazety Wyborczej. I pierwszych 10 czy 15 minut występu to było czytanie publiczności artykułu o ssakach naczelnych, okraszone komentarzem socjopolitycznym na temat rzeczonego artykułu i rzecz jasna nie tylko na jego temat. Do „właściwego” koncertu nikomu nie było spieszno.
Za pierwszym razem, gdy nasiąkałem pogodnowym bakcylem, support (Żelki) zagrał legendarny utwór „Fantazja” z repertuaru Fasolek. Aż tu wyszedł zespół wieczoru, to jest Pogodno, zagrał cały swój repertuar, a w ramach bisu wrócił na scenę by zagrać… „Fantazję” z repertuaru Fasolek, naturalnie w wersji brawurowej i wirtuozerskiej. Czy zadziałała tu przypadkowa zbieżność setlist, czy był to ukartowany naprędce muzyczny psikus – nie wiem. Lubię jednak myśl, że w trakcie gdy Żelki były na scenie panowie z Pogodno w swojej garderobie rozpracowywali cztery akordy do „Fantazji”, umawiali się na przyspieszenie i przester na ostatnim refrenie i zacierali pięty na myśl o reakcji zaskoczonej publiczności.
Był taki dziwny występ w Dragonie, ze Sprawcami Rzepaku. Pamiętam z niego trzy rzeczy. Najpierw było liczenie zebranych, ze sceny, w takt piosenki – pokazywanie paluchem każdego po kolei i liczenie na głos. Potem siedziałem pod sceną, obok mnie na fotelu jego gitara, którą w trakcie koncertu musiałem mu podać. A na końcu, już na afterparty, rozmawiam z perkusistką zespołu i mam wrażenie, że już doznajemy cudownego, napędzanego promilami połączenia dusz, a tu nagle artysta Budyń przemyka z lewej skrajni mojego pola widzenia w prawą skrajnię i po drodze zabiera tę perkusistkę gdzieś poza mój zasięg i do połączenia dusz nie dochodzi.
No i był ten osławiony koncert w Chodzieży, na który przyszło może z 11 osób, jeśli liczyć z artystą i moimi rodzicami. I wszyscy zebrani dostali show, godne pełnej sali przynajmniej w mieście wojewódzkim, a może nawet i w stolicy. Był monodramatyczny odczyt i odgrywanie scen z jeszcze wtedy nadchodzącej książki „Grawer”, co zajęło dobre pół godziny, były wspólne śpiewy, była analiza interpretacyjna “Hallelujah” Cohena, było też sporo piosenek urwanych w połowie lub nawet dośpiewanych do końca, było więc wszystko, czego należało się spodziewać po koncercie i wszystko to, czego oczekiwać nikt nie marzył.
Był Jacek Szymkiewicz, w sosie własnym i we własnej osobie i to było więcej, niż dużo, ale akurat tyle, ile serce i mózg mogły naraz udźwignąć.
Taki to był on, ten Budyń.
Hipnotyzujący, prowokujący, wymagający nieszablonowego myślenia, by za nim nadążyć. Od frywolnej konstrukcji zdań, przez niespodziewane zwroty akcji i zwroty bezpośrednio do odbiorcy w publiczności, aż po abstrakcyjne, często szalone, ale nieodparcie fascynujące pomysły i połączenia między ideami pozornie niezwiązanymi. Tu najprostsze przywitanie ze sceny czy ze sceną pożegnanie urastało do rangi małego rytuału i przeżycia równie pamiętnego, co sam występ.
Na którymś koncercie Pogodno finisz był taki, że ze sceny padł zakaz bicia braw i wszelakiego szaleństwa. Mieliśmy – jako publiczność – pożegnać zespół ciszą i w tej ciszy rąk machaniem. Zespół schodził zaś ze sceny rakiem, machając do nas i byliśmy zupełnie zahipnotyzowani do tego stopnia, że naprawdę wyszliśmy z sali w relatywnej ciszy: bez gwizdów, bez okrzyków, wyciszeni jak po długiej medytacji. Nie przeżyłem nigdy czegoś takiego na koncercie na żywo i nie wiem, czy jakikolwiek inny artysta byłby w stanie do tego stopnia wpłynąć na swoją publiczność, jeszcze bez użycia substancji psychodelicznych.
Podziwiałem jego umysł i zachwycałem się nieoczywistymi ścieżkami, którymi stąpał. I zawsze, gdy nadarzała się okazja, byłem niedaleko sceny, na której mogłem go obserwować, próbując cały czas ukryć (nieudolnie), jak potężne wrażenie na mnie robi.
Jeszcze dosłownie chwilę temu pisał i śpiewał, że “przeminie wszystko, Tusk i Kaczyński”. A teraz on sam też przeminął. I nagle nie słucham już tych samych płyt co kiedyś, bo teraz jest tam głos faceta, który zawsze był jakoś odległy, ale teraz stał się odległy w sposób zupełnie metafizyczny i boleśnie nieodwołalny. I tak po ludzku tęsknię do niego, do świadomości, że gdzieś tam jest: we Wrocławiu, Trzebiatowie czy Warszawie. I że zaraz znowu będzie trochę bliżej, na scenie czy na ziemi tuż przede mną i znowu będziemy mieć swój mały moment w czasie.
Bo Budyń, mimo całego astronomicznego dystansu dzielącego słuchacza od wykonawcy, był już trochę mój, trochę swojski, trochę dotknięty, współdzielony w przestrzeni. I teraz, gdy nie ma już kolejnego koncertu czy nadchodzącego i zaplanowanego występu – zostały migawki zdjęć i migawki wspomnień i ta pusta cisza, której już nic nie wypełni, ani nie zagłuszy.
Przeglądam więc dyski i wspominam trochę, roniąc tu i ówdzie małą łzę. Jest ten całkiem pierwszy folder, z 13 sierpnia 2009, dumnie nazwany „Pogodno”, w środku 17 zdjęć, a na 16 z nich sam jeden wokalista.
Jest i folder Budyń Chodzieski, a tam moje rodzinne podwórko i artysta z wielkiego świata na tle mojego dziecięcego pokoju, jedzący słynny chodzieski deser czekoladowy albo pilnujący kiełbasy na grillu. I to był jeden z tych dni absolutnie najlepszych, o których człowiek dowiaduje się dopiero z opóźnieniem, bo w samym jego trakcie nikt nie powiedział, że to będzie coś najlepszego.
To był dla mnie dziwny okres, rok 2011. Przechodziłem burzliwy moment we wczesnodorosłym życiu i pomoc przy organizacji koncertu to nie był najlepszy pomysł dla rozbieganego umysłu. Natomiast słowo się rzekło, telefon do menadżerki poszedł i nagle odbierałem Jacka Szymkiewicza na chodzieskim dworcu, człowieka z gitarą i gwizdkiem do samby na szyi. Przygotowałem się zacnie, kupiwszy wszystkie smaki lokalnego piwa i schłodziwszy je dostatecznie, a ten gość dom bóg w dom od samego startu powiedział, że nie pije nic a nic i że z grubsza rzecz ujmując, mój plan napicia się honorowego piwa noteckiego z uwielbianym muzykiem nie zostanie zrealizowany. I faktycznie, nigdy z Budyniem nie napiłem się niczego, poza herbatą w WARSie.
Jacek Szymkiewicz zamiast zimnego piwa wybrał wtedy gorącą kawę, przyrządzoną własnoręcznie wedle własnej receptury. Gotował napar w rondelku, słodki, gęsty i bogato czymś przyprawiony; kardamonem albo cynamonem, jeśli mnie pamięć nie myli. I gotował tę miksturę jakby żywcem wyjętą z powieści Jerzego Pilcha, stojąc w kuchni mojego rodzinnego domu, mieszając niespiesznie, a następnie usiadł ze mną przy stole i sprawdzając od czasu do czasu smsy rozmawiał ze mną, jak równy z równym. Opowiadał o swoich perypetiach i dawał mi porady odnośnie moich perypetii, a ja przytakiwałem i przytakiwałem, w głębi duszy wiedząc, że i tak zrobię po swojemu, bo był to dla mnie wiek absolutnie fatalny, w którym już wierzyłem w swoją dojrzałość, a jeszcze nie wierzyłem w swoją głupotę.
Wspólne popołudnie mija nam pracowicie. Są twórcze dyskusje o feminizmie i internetowym piractwie, jest próba przed koncertem, są wygłupy w kasie Domu Kultury i nazajutrz powrotna podróż pociągiem do Poznania. Jeszcze na peronie, przed odjazdem, chlapnąłem jakąś głupotę i chyba zirytowałem mojego gościa: nic poważnego, zwykłe nieporozumienie osób prawie sobie obcych, zwieńczone małym fuknięciem, po którym kwadrans później nie było śladu, ale kłuje mnie do dziś, jedenaście lat później. Mam nadzieję, że nie pamiętał mi tego i że gdy kolejne razy widział mnie w tłumie to nie myślał, że „ooo, to ten koleś, co wtedy tak głupio zagadał”. Zrewanżował się robiąc mi kilka zdjęć, pamiątkowych i nieostrych – mam więc za swoje, już po wsze czasy.
Tu wszędzie są te małe historie, urwane strzępy czasu kiedy to nasze ścieżki przecięły się, a ja mogłem zadawać pytania i uzyskiwać odpowiedzi, na żywo i w czasie rzeczywistym. I on był tam, rozmawiał ze mną i do mnie, a teraz jakiegokolwiek pytania bym nie miał, jakiejkolwiek ciekawej dyskusji nie chciałbym przeprowadzić i jakkolwiek nie zmądrzałbym życiowo – już na zawsze pozostaną mi tylko domysły, co powiedziałby na to wszystko ten wyjątkowy i rzadko widziany rozmówca.
Szukam więc dalej.
Jest tu też Babu Król, którego bardzo chciałem pokochać, ale który nijak nie rezonował ze mną i z którego tylko „Niemowa” została ze mną na dłużej. Ale to właśnie na tym koncercie zostałem przyuważony ze sceny i nazwany „złodziejem dusz”, co zostanie ze mną chyba już całkiem do końca.
Są znowu dwa poznańskie koncerty Pogodno, 2017, luty i październik. I tu już chyba leczę się z kultu jednostki, bo widać w końcu cały zespół, nie zawsze ostry, ale już przynajmniej nie reprezentowany wyłącznie przez Budynia. I jest w tym zbiorze mój mały sukces fonograficzny, zdjęcie które znalazło się na płycie „Sokiści Chcą Miłości”, Pogodno i ja na jednym albumie, największe marzenie każdego fana.
Jest tu koncert Budyń/Pikula, przedziwny nawet jak na szymkiewiczowskie standardy, w prywatnym mieszkaniu w poznańskiej kamienicy. Siedzieliśmy na podłodze w czyimś living roomie, a Budyń pomykał po scenie w tatusiowych bamboszach, śpiewał piosenki z telefonu i częstował zebranych ciasteczkami, na które się nie załapałem. Zupełnie jakbyśmy odwiedzili go w sobotni wieczór w jego własnym osobistym domu, nakrywając gospodarza w trakcie spontanicznego występu, gdzieś między kanapą a drzwiami balkonowymi.
Potem było spotkanie dziwne, dosłownie w biegu. Truchtałem swoje kilometry, by spalić sadło i nad rzeką Wartą z terenu ogrodzonego wyszedł on, w towarzystwie. Lekko zwalniając kroku przywitałem się, zdyszany zapytałem „dziś jest grane?”, a po twierdzącej odpowiedzi zadeklarowałem obecność i wróciłem do normalnego tempa. Już w domu okazało się, że to piosenki Republiki i Obywatela G.C., za jakieś prawdziwe pieniądze. Miało padać i nie miałem akurat prawdziwych pieniędzy, więc zrezygnowałem z udziału, wybierając wolne popołudnie wypełnione pierdołami, których już nawet nie pamiętam, a teraz mogę do końca życia sobie to wyrzucać. Polak mądry po własnej głupocie.
Ostatni raz widzieliśmy się w listopadzie. Jakoś tak bezrefleksyjnie wybraliśmy się z małżonką na koncert w Domu Tramwajarza. I był to kolejny nowy smak, którego nie znałem wcześniej – gitara basowa i elektronika, cały koncert grany na siedząco, w bliskiej sercu koszulce Nirvany, na tapecie wiersze Rumiego, publika niezbyt liczna, ale chyba oswojona z nieoczywistościami budyniowego repertuaru. Jacek był w dobrym nastroju, choć dało się wyczuć niecharakterystyczne dla niego rozkojarzenie czy może nawet lekką tremę. Sprzęt nie zawsze chciał współpracować, a nie wszystkie utwory były w pełni dopieszczone, więc padały co i rusz ze sceny przeprosiny i wyrazy skruchy. Kokieteryjne, bo publiczności nic a nic to nie przeszkadzało.
W trakcie występu wymieniliśmy z panem Jackiem nasze ostatnie porozumiewawcze skinienie, ale na ostatni pokoncertowy uścisk dłoni czy krótką pogawędkę nie było okazji. Nam się z kolei trochę spieszyło i po wszystkim wyszliśmy bez pożegnania, ale i bez specjalnego uczucia straty.
Bo przecież zawsze będzie kolejny koncert. Zawsze był, to i teraz będzie.
I tak wyszliśmy, nie myśląc wiele, wracając z budyniowego imaginarium do swojego życia. Obrobiłem zdjęcia i opublikowałem z krótkim komentarzem, a artysta podziękował – za jedno i drugie. Chciał użyć zdjęć do promocji kolejnych koncertów, wysłałem więc link do pobrania, z którego już nie skorzystał, ani nań nie odpisał. Mieliśmy już wcześniej podobną interakcję, nie myślałem więc o tym wiele („artyści i niebieskie migdały…”), link się przedawnił, a ja po raz kolejny przełączyłem się w tryb cierpliwego wyczekiwania na kolejny koncert. Budyń gra w Poznaniu kilka razy do roku, teraz pewnie wpadnie z Chango, może nawet z Pogodno…
//
Obudziłem się w tamten wtorek z supłem w trzewiach. Czekałem na ważny telefon.
Dostałem tę pracę.
A Budynia nadal nie ma.