W kacowym uniesieniu postanowiłem przemierzyć pewien dystans aleją wspomnień i z tej krótkiej podróży wyszło mi, że Nirvana jest moim ulubionym zespołem.
Słuchałem znanych mi nadal na pamięć płyt, przeleciałem przez buduarek boxsetów i kompilacji, na deser doprawiając się mniej znanymi smaczkami z mniej oficjalnych, lecz legendarnych w drugim obiegu bootlegów. Bo zaprawdę powiadam Wam, prawdziwa moc Nirvany objawia się nie na trzech albumach, ale właśnie w tych didaskaliach i pobocznościach, których zupełnie przypadkiem jest niemal czterokrotnie więcej niż nagrań studyjnych.
Chyba żadnego zespołu nie śledziłem pilniej i nie znałem lepiej. Wiem, które z około czterystu koncertów Cobain grał na metadonie i wiem, że właśnie wtedy grał i śpiewał najlepiej. Wiem, że jego największe dokonania wokalne nie zostały zarejestrowane z Nirvaną. Wiem, że Grohl nie był najlepszym perkusistą w historii zespołu i wiem, że na okładce kolaboracji z Williamem S. Burroughsem w roli księdza wystąpił Krist Novoselic. Powiem więcej – tekst tej kolaboracji własnoręcznie tłumaczyłem i z dumą czytałem rodzinie, mimo pojawiających się w nim uciętych nóg i strzykawek pełnych heroiny. Można powiedzieć, że osiągnąłem wszelkie poziomy bycia zakochanym i bezkrytycznym fanem, czego największym dowodem może być fakt, że do dziś w mojej sypialni wisi plakat z Kurtem w przepoconej bluzie – z koncertu w Bierkeller Theatre, Bristol, 4 listopada 1991.
I choć jestem żywym dowodem na to, że Nirvana jest dla nastoletnich fanów muzyki tym, czym marihuana jest dla nastoletnich fanów narkotyków – obrzędem przejścia na wyższe poziomy wtajemniczenia – to nadal pozostaje ona jednym z najlepszych koncertowych zespołów w historii muzyki, 24 lata po tym jak ostatni raz zeszła ze sceny, zresztą całkiem niedaleko naszego rodzimego kraju. Chyba żaden znany mi artysta nie grał tak energicznych, zaangażowanych i nieprzewidywalnych koncertów (ok, Nick Cave nadal je gra). A już na pewno żaden nie niósł za sobą tak dużego ryzyka oberwania fragmentem oderwanej wyściółki krtani lub żołądka wokalisty – na bootlegach często słychać, że Cobain dosłownie traci głos od nieludzkich wrzasków i nadwyrężania strun głosowych. A nawet gdy nie tracił, to i tak robił rzeczy niebywałe. Kilkanaście lat po tym jak schowałem obszerną kolekcję bootlegów do szafy nadal pamiętam te bardziej niecodzienne występy, gdzie Kurt drażnił publiczność kilkakrotnie zaczynając “Smells Like Teen Spirit” i zaraz kończąc utwór, nie zagrawszy go w pełni. Ten jeden gdzie zamiast słów w “Sliver” pojawia się ‘nya nya nya nya nya’, albo te, o których krążą legendy, a pełne nagrania rzekomo nie istnieją (16/01/1993, gdzie jesteś?!). Mój mózg przechowuje wiele pozornie niepotrzebnych informacji, jednak przegródka z napisem “Nirvana” jest szczególnie bogata i to chyba nieprędko się zmieni.
W moim nastoletnim pokoju Cobain był idealizowany i wynoszony na muzyczny piedestał – mądry, wizjonerski, refleksyjny. Przemawiał wprost do mojego dojrzewającego serca, do wszystkich moich człowieczych lęków i gimnazjalnej pseudodepresji. Czuliśmy ten sam ból, tę samą izolację i tę samą niezgodę z otoczeniem – jakkolwiek złudne to nie były uczucia, to właśnie jego słowa opisywały mój młodociany bunt. Teraz bardziej niż boga widzę w nim udręczoną, młodzieńczą duszę i serię złych decyzji, które zakończyły (morderstwem!) błyskotliwą, choć burzliwą karierę. Wystarczyło niespełna siedem lat aktywności muzycznej – o trzy lata krócej, niż Beatlesi – by po wsze czasy odcisnąć swój ślad w muzyce i zaraz zniknąć bezpowrotnie. Oddałbym wszystkie najlepsze flanele żeby zobaczyć co grałby teraz, z kim nagrywał, co sądził o współczesnej muzyce i co wrzucał na swoje media społecznościowe.
Wiedziony nostalgicznym szlakiem przeglądam więc zdjęcia (jak na nieistniejący zespół, Nirvana jest bardzo popularna na Instagramie), oglądam występy ukochane (Paramount Theatre 1992), oglądam występy przerażające (Rzym 1994) i czytam zaginione wywiady. I gdy tak po ciemku wgapiam się w ekran to w serduszku znów jestem tam, w kwietniu ’94. Jest cichy, smutny, deszczowy dzień i wszystko wygląda, jak nagrane na kasecie VHS. Od jeziora wieje zimny wiatr, świat muzyki zaraz zaleje się łzami, a pewien mieszkaniec Seattle już na zawsze pozostanie 27-latkiem.
Comments on This Post
JanAuthor
Trzeba bylos.isc na koncert jak grali na Openerze.
ptwojtasiakAuthor
A to nie było na Offie?
WojtekAuthor
Też mam ten plakat