Wieje silny wiatr, pieniste fale rozbijają się o siebie, a rozkrzyczane mewy zdają się sugerować, że obcuje się tu z potężnym żywiołem. Za plecami spokojne miasto, dookoła morze piasku, przed nami morze właściwe. Wydaje się bardzo odległe, choć plaża ma tylko sześćdziesiąt metrów długości. Uparcie jednak ciągnie się od horyzontu po horyzont, dając poczucie ogromnej, nieprzebytej przestrzeni, rzeźbionej wiatrem i pływami, obecnej tu od wieków i obojętnej na ludzkie historie. Na niebie widać latawce, pod nimi kitesurferów, bliżej wody spacerują mikroskopijni ludzie, prawie niewidoczni z tej odległości.
Przede wszystkim jest tu jednak cisza i jest to cisza nietypowa. Może trafiłem na taki dzień, może tak tu wygląda poza sezonem, a może jest tak zawsze, ale w powietrzu wisi coś niewypowiedzianego. Jakby zaraz miały gruchnąć artyleryjskie działa, piasek miały przykryć morskie bałwany, a całe miasto miało w pośpiechu wysiedlić się, uciekając przed niewidzialnym najeźdźcą. A może to tylko moje skojarzenia z filmem Nolana?
Widziałem w życiu zaledwie kilka mórz i niewiele więcej plaż. Wystarczająco by wiedzieć, że w Dunkierce dzieje się coś wyjątkowego. Po ulicach miasta hula ogłuszający wicher, roznosząc drobiny piasku włażącego w niemal każdy otwór ciała czy tkaniny. Nie boją się go tylko mewy i rybitwy. Posypane solidną warstwą plażowego żwirku chodniki nie grożą poślizgnięciem, za to na dłuższe spacery warto brać szczotkę do odzieży.
Parkujemy kilka ulic od plaży i resztę trasy pokonujemy pieszo, zupełnie nieprzygotowani, w wiosennych, lekkich kurteczkach. Uliczki są urokliwe, kamienice odświeżone i zadbane, a chodniki niemal puste, jakby mieszkańcy jeszcze nie zdążyli wrócić po wojennej tułaczce. I może to złudzenie, ale na niektórych budynkach nadal widać ślady po kulach. A może to tylko moje skojarzenie z filmem Nolana?
Żeby zobaczyć gdzie przeprowadzono Operację Dynamo trzeba trochę potuptać przez miasto. A na samych ulicach jest głośno i wietrznie. Dopiero w miejscu gdzie spotykają się z promenadą następuje przemiana. Wiatr niemal znika, piasek nagle znajduje właściwe mu miejsce, ucieka gdzieś niepokój i zostaje kontakt z nieposkromioną naturą. Mój ojciec bacznie obserwuje czy ktoś aby nie próbuje w tej pogodzie łowić ryb, a ja myślę sobie: stary człowiek i morze. Nie wiem, co myśli ojciec, ale milczy tak, jakby mu się podobało.
Po plaży odwiedzamy fromażerię, pierwszą z brzegu, którą podsunął Google – Crèmerie Moderne Damman Claeys. Łamaną francuszczyzną zamawiamy u bardzo rozgadanego fromażera bardzo śmierdzące sery, wedle jego własnego opisu pachnące stopami, co uznaliśmy za zaletę i zwiastun wysokiej jakości wyrobu. W piekarni przy Place Turenne zdobywamy pieczywo o charakterystycznym, zmysłowym kształcie i siadamy na ławce, pomiędzy gołębiami. Nie robię zdjęć, bo ręce mam umazane mąką i bardzo aromatycznym, lejącym się Munsterem. Nie wiem, czy z daleka widać, że przyjechaliśmy z Polski, ale musimy wyglądać dziwnie. Siedząc dumnie pomiędzy zwitkami papieru skrywającymi rozmaite sery, milcząco przeżuwamy, z wyrazem błogiej ekstazy na twarzach, krusząc i mrucząc przy tym niemożebnie. Musimy sprawiać wrażenie jakbyśmy dopiero co wrócili z linii frontu, odstawili gdzieś broń i zrzucili ciężkie plecaki, by po długiej i brutalnej walce zasiąść do pierwszego posiłku na przyjaznej ziemi. A może to tylko moje skojarzenie…