Historia mojej przygody z Fair Weather Friends spokojnie wystarczyłaby na książkę, a przynajmniej zbiór erotyków. To dwa niezaprzeczalnie najintensywniejsze lata w mojej pracy fotograficznej. Patrząc na zdjęcia wtedy powstałe – 6-7 lat temu – z dumą stwierdzam, że nadal trzymają się dobrze i mogą bez wstydu konkurować z moimi współczesnymi pracami. Być może mogłyby nawet dobrze klikać się na Instagramie.
Trudno mi nie wracać do tych zdjęć i do tych dni bez solidnej nuty nostalgii, a nawet melancholii – zostawiłem na tamtych sesjach, trasach i koncertach ogromny kawał życia. Jest jakąś kosmiczną niesprawiedliwością, że FWF nie osiągnęli jeszcze przynajmniej ogólnopolskiej a najlepiej europejskiej sławy. Nawet zostawiając moje osobiste konotacje z tymi Panami, takiej muzyki, energii i scenicznej chemii próżno szukać nie tylko na rodzimej, ale i światowej scenie. Przez całą naszą współpracę miałem nieskalane niczym wrażenie obcowania z zespołem wystrzelonym prosto w muzyczną stratosferę. Praca z takim zjawiskiem to mokry sen każdego fotografa muzycznego. A wszystko zaczęło się bardzo niepozornie…
Stoję nietrzeźwy pośrodku kampusu Akademii Rolniczej i obserwuję scenę. Dzieje się na niej coś niezrozumiałego, lecz mój obecny stan nie pozwala mi właściwie przetworzyć informacji. Chyba grają ci kolesie od teledysku z pingpongiem. Dopiero następnego dnia, na nietypowo ciężkim kacu, udaje mi się zebrać myśli. Wniosek jest jeden – muszę skrzyżować z tym zespołem wiązki. Piszę więc nie do końca spójną, ale nieodparcie szczerą wiadomość i być może trochę przesadzam z komplementami. Liczę, że wylewność przełamie lody i otworzy drogę do współpracy. Fair Weather Friends, zapewne oszołomieni komplementami, reagują na mnie poniekąd entuzjastycznie i pozwalają wprosić się na sesję nagraniową debiutanckiej płyty.
Zanim jednak minie kac, jeszcze tego samego dnia dowiaduję się o zaistnieniu małego cudu. Za dwa dni Rust gra na krakowskich Medykaliach. Na scenie wystąpią również Straight Jack Cat, Milcz Serce i… Fair Weather Friends. Półprzytomny pakuję się więc do rustowego busa i pod pozorem dokumentowania ich koncertu ruszam na południe. Tak naprawdę jadę tam by przekonać się – względnie na trzeźwo – czy FWF faktycznie jest tym objawieniem, jakie poczułem na Agronaliach. Gdy docieramy na miejsce muzycy z Zagłębia już tu są. Grają próbę i chyba nawet nie wiedzą, że kilkanaście godzin wcześniej odpisywali na moje listy miłosne. Ja rzecz jasna nie podchodzę i nie narzucam się, dopiero podczas koncertu wyciągam aparat i dokumentuję niezwykły występ w niezwykłym miejscu. W otoczeniu strzelistych akademików po raz kolejny zakochuję się w nieznanej mi muzyce i jeszcze bardziej spinam. Panowie po koncercie grają w hallu akademika w piłkę – nie podchodzę. Koledzy z Rust idą do ich pokoju na piwko – unikam ich wzroku i uciekam na spacer. Rano jemy śniadanie przy sąsiednich stolikach – znów nie podchodzę i nie wychylam się znad kawy. W moim świecie muzycy to celebryci, istoty boskie i stroniące od kontaktów ze śmiertelnikami, jestem więc niegodny. Ukradkiem podglądam co panowie jedzą i na tym kończy się nasze pierwsze bliskie spotkanie. Nawet na facebooku nie piszę o nich zbyt wiele – wrzucam tylko zdjęcia i czekam, umilając sobie czas nielicznymi nagraniami FWF dostępnymi na YouTube.
Kilka tygodni później ląduję w Katowicach, skąd jestem transportowany do studia w Wojkowicach. Nikogo nie znam, wszystkiego się boję i wszystko mnie ekscytuje. Robię o wiele za dużo zdjęć i chyba trochę trzęsą mi się dłonie. W przebłysku dziwnej jasności umysłu zbieram wszystkich do zdjęcia grupowego, gdzie w 30 sekund powstaje – jak się miało okazać – jedno z najpopularniejszych zdjęć promocyjnych tamtego okresu.
Moja ekscytacja osiąga jeszcze wyższy poziom, kiedy po nagraniach Michał Maślak proponuje mi nie tylko nocleg na swojej kanapie, ale i krótką wycieczkę krajoznawczą po Sosnowcu. Zaliczamy więc maraton po okolicznych pubach, ja zaś zadaję mnóstwo pytań, opowiadam dużo nieśmiesznych żartów, wypijam astronomiczną ilość piwa i dowiaduję się kim był Jan Kiepura. Finał sytuacji jest taki, że wieczór kończy się o szóstej rano na balkonie Michała, więc nocleg okazuje się niepotrzebny – mogę iść prosto na pociąg. Przybywam na stację zbyt wcześnie, zasypiam więc na dworcowej ławce i po raz pierwszy w życiu budzi mnie policyjna pałka. Po drodze odkrywam małe Żywce z WARSowej lodówki, wracam więc do domu nieprzytomny, ale jakby unosząc się kilka centymetrów ponad chodnikami. Oczyma wyobraźni widzę nieuchronną karierę fotografa muzycznej śmietanki, w Internecie sprawdzam ceny biletów miesięcznych do Sosnowca i zmawiam modlitwę do Najświętszego Serca Jezusowego w intencji jak najszybszego ponownego spotkania. Ponownych spotkań będzie jeszcze dziewiętnaście.