Koncerty Fair Weather Friends to małe magiczne zjawiska, które trudno opisać, ale w których bardzo łatwo się zakochać.
Pierwsze występy były dla mnie dużym wyzwaniem, bo zwykle lubię sobie pośpiewać z zespołem czy chociaż wiedzieć kiedy tupać szybciej czy kiedy wjedzie drop. Panowie byli jednak bardzo skryci pod względem wydawniczym, YouTube świecił pustkami i w zasadzie poza czterema utworami z EPki udało mi się znaleźć jedynie kilka wykonów na żywo. Koncerty stanowiły więc zagadkę, a i tak bawiłem się na nich przednio. Utwory ewoluowały na moich oczach, były spontanicznie improwizowane, czasem publiczność przejmowała inicjatywę wokalną, a czasem zdarzały się pienia tak nieanielskie, że mroziło wosk w uszach. Nigdy jednak nie było nudno i podobnie jak w przypadku pizzy nawet średnio udane koncerty były nadal całkiem przyjemne dla duszy.
Są artyści, którzy na żywo po prostu potwierdzają, że faktycznie to oni nagrali utwory znane z ich płyt i że nadal potrafią je zaśpiewać czy zagrać we względnie schludny sposób. Fair Weather Friends ponad formalną poprawność cenią spontaniczność i energię. Perfekcja wykonania ustępuje więc miejsca ekspresji, wersy uciekają gdy trzeba wspiąć się na sceniczne rusztowanie lub stanąć w rozkroku pomiędzy sceną i barierkami a chórki nie zawsze brzmią harmonijnie, natomiast zawsze można być pewnym, że zespół będzie elektryzować. Mówię to mając za sobą koncert podczas szalejącej gorączki (Kosmos Kosmos, 2013-11-10), koncert podczas przypadłości jelitowych (Park Żeromskiego, 2013-09-14) czy koncert zupełnie na trzeźwo (Mewa Towarzyska, 2014-04-03).
Przeżyłem podczas ich koncertów momenty iście mistyczne, jak chociażby cover “This Must Be The Place” Talking Heads (Remedium, 2013-12-13), jedno z nielicznych wykonań niewydanego nigdzie “Motionless” (ten sam występ) czy chóralne śpiewanie “All Out” w ultraciasnym i ultradusznym Kosmos Kosmos. Słyszałem jak “Blur Against The Machine” systematycznie stawało się “Fill This Up”, byłem też świadkiem eksperymentalnego wykonania “Fly By” w wersji mandaryńskiej (backstage Scenografii, 2013-11-09) i to był jeden z tych momentów, w których mógłbym zakrzyknąć “chwilo trwaj wiecznie”. Podróżowałem, zwiedzałem nieznane mi miejsca, poznawałem ludzi ze świata muzycznej alternatywy, dużo fotografowałem, czasem nawet kręciłem filmy, które może kiedyś w końcu zmontuję w jakieś home video. Panowie posyłali mi ze sceny gesty i uśmiechy, rzucali we mnie pałkami perkusyjnymi, po koncercie dzielili się procentowymi napitkami, a nazajutrz w busie kwestionowali mój gust muzyczny – i nie mógłbym być szczęśliwszy. Być może w ogólnej historii świata te wszystkie chwile znikną jak łzy na deszczu, ale w moim małym mikrokosmosie to były momenty zupełnej magii.
Dziś nie mam pojęcia jak udawało mi się wykręcać czterodniowe trasy po 1200km przy pomocy pociągów, autobusów i komunikacji miejskiej, natomiast kalendarz podróży jednoznacznie wskazuje, że mimo braku prawa jazdy byłem bardzo mobilny. Panowie podwozili mnie czasem swoim żółtym busem, czasem podwiozła mnie zaprzyjaźniona dusza, zwykle jednak wiozły mnie Polskie Koleje Państwowe. Strach pomyśleć o ile więcej rzeczy mógłbym zobaczyć i udokumentować gdybym zrobił prawo jazdy jak normalni ludzie, a nie czekał z tym do trzydziestki…