Rok 2012 pamiętam słabo. Mieszkałem w pobliżu Rynku Łazarskiego, sprzedawałem aparaty fotograficzne i chyba dużo kacowałem. Można powiedzieć: rockandrollowy tryb życia, tyle że bez rockandrolla. I zapewne byłoby to prawdą, gdyby któregoś dnia pośród kacowej mgły nie odbyło się zupełnie przypadkowe zetknięcie dwóch światów. Mój ówczesny współlokator poznał managera pewnego zespołu. Zespół grał muzykę bliską memu sercu, pochodził z Poznania i najwyraźniej nie stronił od kontaktów ze skacowanymi fotografami. Wyraziłem chęć czynienia dla nich sztuki. Nastąpiło więc spotkanie z rzeczonym menago, na którym czułem się trochę jak na rozmowie o pracę mimo, że miałem w perspektywie darmową pracę na rzecz obcych mi osób. Najwyraźniej moje wolontaryjne zapędy zostały ocenione pozytywnie, bo parę dni później pojawiłem się na podwórku OFF Garbary by sfotografować próbę, chyba jako rozgrzewkę przed dalszą współpracą. Zespół nazywał się RusT.
Próba z drugiej strony musiała wyglądać dziwnie – przychodzi obcy koleś, źle ubrany i źle uczesany, kuca za perkusją, przytula się do wzmacniaczy, potyka się o kable i do tego jest najwyraźniej trzeźwy. Mówi niewiele, porusza się cicho, a co mu wychodzi – nie wiadomo, bo nie pokazuje. Minęła godzina, zrobiłem swoje i zrobić więcej ani lepiej nie umiałem, uciekłem więc do domu. Coś jednak musiało się chłopakom spodobać – mimo braku ziarna, ostrości i spójności kolorystycznej – bo kilka dni później towarzyszyłem im już na koncercie nad poznańską Maltą, a chwilę później kolejnym, w Krakowie. Rockandrollowy pociąg ruszył ze stacji. Miałem ulgowy bilet i wyjątkowo lekki bagaż.
Fotograf muzyczny jest tylko tak dobry, jak dobry jest fotografowany przezeń muzyk. Nie ma odstępstwa od tej reguły – złych artystów fotografuje się trudno, niecharyzmatyczni muzycy na zdjęciach zawsze będą mdli, a koncerty bez energii i na zdjęciach będą oklapłe. W przypadku RusT problem nie istniał. Repertuar był solidny jak skała i ciężki jak ołów, koncerty dynamiczne i pełne seksualnej energii, odniesienia do poprzednich epok przemyślane i zupełnie usprawiedliwione – pełen pakiet. Chłopacy byli charyzmatyczni na scenie i poza nią, wirtuozersko opanowali instrumenty i mieli na siebie pomysł wykraczający poza odgrzanie zeppelinowych i sabbathowych brzmień. Nie szło się z nimi nudzić, a na koncertach czy próbach nie szło nie tupać i nie podrygiwać – mieli ten zwierzęcy, rockowy magnetyzm, którego pożądały kobiety i zazdrościli mężczyźni. Przynajmniej tak w tamtym czasie widział to mój młody i chłonny umysł.
Poza podróżą do Krakowa, gdzie poznałem inny zespół, który mocno odmienił moje życie (o tym zaś), poza świetnymi koncertami i poza mnóstwem małych anegdot przebija się jedno wspomnienie z tamtych czasów. Byliśmy umówieni na sesję w studio – białe tło, instrumenty, prosta sprawa. Po zdjęciach pozowanych na zewnątrz przeszliśmy do zdjęć “w akcji”, podczas improwizowanego koncertu. Udawanie bez prądu wyglądało dziwnie, padł więc pomysł, żeby zagrać naprawdę. Słychać było tylko bębny i wokal, ale to wystarczyło. Zespół zagrał zlepek zeppelinowskich klasyków, których chyba nie grywali normalnie na koncertach. W niemal pustym budynku, dla kilkuosobowej publiczności, bez próby i bez nagłośnienia. Tylko pięciu facetów grających to, co kochają. Ten krótki moment wbił mi się w pamięć i zdefiniował dla mnie zespół RusT. Usłyszałem perkusyjny wstęp do “When The Levee Breaks”, usłyszałem rozdzierający wokal w “Black Dog” i jeśli nie kochałem ich wcześniej to zakochałem się właśnie wtedy i mam zdjęcia na dowód.
Muzyczna łaska na pstrym gryfie jeździ, więc i nasze drogi kiedyś się rozjechały. W RusTach zmienił się skład, plany wydawnicze przesunęły się w czasie, koncerty pojawiały się sporadyczniej, więc i kontakty mocno się rozluźniły. Panowie chyba zapuścili brody, ktoś okazał się wierzący. Nie wiem, co dzieje się w ich życiu teraz i czy pamiętają jeszcze improwizowany, dziesięciominutowy półkoncert, który nadal żyje w serduszku pewnego fotografa. To był piękny czas w moim fotograficzno-koncertowym życiu – moje małe Almost Famous. Nie wiem, czy tęskno mi do życia w zatłoczonym i zawsze aromatycznym busie, ale jestem bardzo wdzięczny chłopakom za tamte przygody. Uwierzyli w młodego i niezbyt opierzonego jegomościa, ugościli go Jackiem Danielsem i pokazali kawałek rockandrollowego życia. Trudno byłoby prosić o więcej.
W ramach muzycznego deseru kilka ujęć z tyłu sceny, śniadaniowo zmęczony Paweł, nasza dawno zapomniana, psychodelizująca sesja i zupełnie gratis – projekt koszulki, która chyba nigdy nie weszła do obiegu. Jeśli więc nie słuchaliście wtedy to posłuchajcie teraz. “Glen More Men” powinno się usłyszeć na żywo by w pełni docenić fenomen RusT, jednak zespół zapadł w sen zimowy – nie wiadomo, czy i kiedy będzie okazja. Płyta jest nadal z nami, zdjęcia też. Czasami zostaje tylko tyle.