Republika Czeska budzi w Polakach – przynajmniej tych, z którymi miałem styczność – raczej pobłażliwe emocje i proste skojarzenia. Że Pepiki to tacy śmieszniejsi Polacy, że piją piwo i jedzą knedliczki, że Praga i że Havel. I że nie można przy nich mówić “szukać” ani “droga”. Stan polskiej wiedzy o Czechach jest w najlepszym wypadku ograniczony, a sam kraj raczej nie ekscytuje nikogo jako potencjalny cel urlopowych wypraw. Może poza przyszłymi mężami spędzającymi w Pradze szalony wieczór kawalerski. W ostatnich latach przyjrzałem się Republice nieco wnikliwiej. Ba, spędziłem tam nawet podróż poślubną, choć bez żony. Nie zjadłem co prawda knedliczków, ale odkryłem w Czechach rzeczy i miejsca nie mniej fascynujące i pyszne. Takie, w których można zakochać się bez piwa. Teoretycznie.
Jako naród o dumnej alkoholowej tradycji patrzymy nieco z góry na sąsiadów z południa, którzy miast wódki wszędzie leją piwo. Ośmieliłbym się jednak stwierdzić, że jeśli chodzi o oprawę tej tradycji to jesteśmy w tyle. Czesi dysponują bowiem bogatszym arsenałem okołopiwnych przekąsek i potraw, swojskich i bliskich nam dietetycznie, ale jednak bardziej ekscytujących niż ogór, śledź czy nawet grzybek w occie. Kto raz spróbował hermelina z Hospůdky Ohře ten wie, o co toczy się gra. W hermelinowych poszukiwaniach rozpędziłem się do tego stopnia, że codziennie próbowałem przynajmniej jednego nowego hermelina – a skubańce różnią się recepturą pomiędzy lokalami. Warto więc szukać i pytać nawet w miejscach o wątpliwych wartościach turystycznych. Im więcej lokalsów w środku tym większa szansa, że nie tylko piwo, ale i prowiant będą warte grzechu nieumiarkowania. Jeśli jeszcze trafi się do sera pieczywo z kminkiem to można rzucić się na mój rekord: cztery błogosławione hermeliny w jeden cudowny dzień.
Osobny akapit należy się tu utopencom, czyli specyficznym kiełbaskom w occie, najczęściej w towarzystwie papryki, ogórka i cebuli. Utopence wyglądają jak wykonany z wątpliwej jakości mięsa i uformowany w kształt kiełbasy komunistyczny blok czekoladowy. Pikantne, wyraziste i kaloryczne. Najbliżej tej kiełbasie do naszej parówkowej lub bardzo podłej śląskiej, jednak walorów smakowych nie da się porównać do niczego znanego nam z polskiej kuchni. Późniejsze testy wykazały, że dobrze sprawdzają się też Berlinki przyrządzone w stylu utopencowym. Być może po prostu lubię smak cebuli w occie, a dodatek mięsny jest mi zupełnie obojętny. Najlepiej przekonać się na własnej skórze. Mówiłem już o pieczywie z kminkiem?
Nie byłbym jednak tym słodkim alkusem, którego znacie i kochacie, gdybym nie znaczył mojej trasy po Republice Czeskiej pustymi kuflami i osikanymi krzakami. Jako piwosz niewybitny doceniam fakt, że w Czechach respektuje się jeden rodzaj piwa i jest to piwo zimne. Nie muszę wybierać między IPA, stoutem i winogronowym, imperialnym saisonem – przy ladzie proszę o jedno i dostaję je bez pytań naprowadzających. Jak mam szczęście to nawet kufel jest czysty. To prosta transakcja i podoba mi się, że Czesi nie próbują niepotrzebnie jej komplikować.
Do U Zlatého Tygra podchodziliśmy dwakroć. Za pierwszym razem po otwarciu drzwi uderzył mnie zapach tak stężony, że zamknąłem je i czym prędzej wróciłem do świata trzeźwości. Przy drugiej wizycie najwyraźniej trafiliśmy na Światowy Dzień Otwartych Okien, bo po aromatach nie było ani śladu. Kulturalnie zamówiliśmy i wypiliśmy piwo stojąc w przejściu, rozkoszując się klimatem z jednej strony niezobowiązującym, z drugiej zaś owianym legendą. Zdjęcia znanych osobistości zdawały się potwierdzać, że miejsce jest dość popularne wśród prezydentów, literatów i muzyków. Pan za barem ewidentnie czekał na celebrytów, bo słowem, gestem ani spojrzeniem nie sugerował, żeby miał świadomość obsługiwania nas. Piwo jednak bardzo dobre, 4/5, chętnie wrócimy.
Perłą w koronie czeskich uzdrowisk są Karlowe Wary. Poza wyjątkowo nieczeską architekturą (całość wygląda jak żywcem wyjęta z bardzo, bardzo kolorowej bajki) i malowniczym położeniem pośród wzgórz miasto to zapisało się w historii w sposób niemal gwarantujący nieśmiertelność: przyjechał tu sam James Bond. Jest tu też prawdziwa cerkiew, jest sklep w kształcie butelki Becherovki, jest też kolej linowa, która wiezie leniwych spacerowiczów 167 metrów w górę, na sam szczyt Wzgórza Przyjaźni. Widać z niego nie tylko zabytkową część miasta, ale też np. opuszczony basen na wzgórzu naprzeciwko. Karlowe Wary są miejscem pięknym i za to piękno trzeba słono zapłacić. Wiem co mówię, bo właśnie tu, w restauracji ewidentnie zarządzanej przez rosyjską piwną mafię, kupiłem najdroższe piwo w całych Czechach. Jeśli ktoś nie lubi płacić za przyjemności to może też spróbować darmowych wód źródlanych, które dosłownie lecą tutaj z kranów. Gdy poczujecie ich smak od razu zrozumiecie, dlaczego nikt nie ośmielił się pobierać za nie opłat. Nie ma też dowodów, by ze źródeł tych pił Daniel Craig. Przypadek? Sami oceńcie.
Tu mały pro-tip dla wszystkich zwiedzających. Otóż wody w kranach są same z siebie bardzo ciepłe (od 41 do 73 stopni), więc do ich picia używa się specjalnych, porcelanowych kubeczków – tzw. pijałek (zresztą bardzo popularnych tu pamiątek). Wymyśliłem dla nich inne, bardziej wywrotowe zastosowanie. Otóż gdy skończycie już reperować zdrowie przy pomocy źródeł termalnych, wystarczy do rzeczonej pijałki przelać sobie Becherovkę, Żołądkową Gorzką czy inną truciznę. Można wtedy bez przeszkód cieszyć się ulubionym drinkiem podczas spaceru głównym deptakiem czy kolumnadą. Wtedy trzeba tylko unikać chuchania w twarz policjantom. W razie czego powiedzcie im, że ja Was przysłałem.
Uciekając w stronę Austrii polecam jeszcze zajrzeć do ukrytego skarbu tamtych regionów – Czeskiego Krumlowa. Z nieznanych przyczyn lokalsi nazywają go Krumlovem, dziwolągi. Krumlov dla naszych potrzeb składa się z malowniczej starówki położonej u podnóża zamku. Pod zamkiem płynie też nie mniej malownicza rzeka, nad którą można np. zjeść piwo lub wypić hermelina. Gdy jednak znudzą nas wąskie uliczki rodem ze średniowiecza, można zrobić jeszcze dwie ekscytujące rzeczy. Obowiązkowa jest restauracja położona w zamkowym refektarzu, gdzie można nie tylko napić się piwa, ale też zjeść hermelina (nienajlepszego, niestety…). Napojeni i najedzeni możemy zaś udać się na mołdawitowe zakupy jubilerskie! Na południu Czech wydobywa się bowiem rzadki kamień, zwany mołdawitem lub wełtawitem. Krumlow jedno z nielicznych miejsc w Czechach i na świecie, gdzie można kupić biżuterię z niego wykonaną. Można też za zaoszczędzone na niekupowaniu wełtawitu pieniądze zaszaleć i np. kupić kilka hermelinów na drogę.
Na koniec zestaw zupełnie niezwiązanych, ale nadal bardzo czeskich zdjęć. Od góry są to pomnik Kafki w Pradze, Mariańskie Łaźnie, skalne miasto i pomnik mojej żony i mnie, oczekujących na piwo i frytki w rosyjskiej restauracji. Czy poleciłbym rosyjską restaurację innym odwiedzającym Karlowe Wary? Tak sam z siebie to nie, chociaż w Karlowych nie jest łatwo trafić na nierosyjską restaurację – naród ten ma tam wyjątkowo silną reprezentację. Zdecydowanie jednak polecam zwiedzenie Czech na własną rękę. Polacy znają w zasadzie tylko stolicę, a to właśnie w kuluarach Republika błyszczy najjaśniej. Czeskie Budziejowice, Liberec, Pardubice, Pilzno, Karlowe Wary aż się proszą o odwiedziny. Nietypowa architektura, klimatyczne zakątki, pomniki przyrody i raczej mało europejskie ceny. No i tysiące hermelinów do skosztowania… Tysiące! Najważniejsze to nie zapomnieć o pieczywie z kminkiem.
Comments on This Post
Grzegorz ChudzikAuthor
Tylko na jeden dzień, ale odwiedziliśmy również Karlowe Wary – https://www.okiemobiektywu.pl/2020/03/karlowe-wary-karlovy-vary.html
ptwojtasiakAuthor
Najmocniej przepraszam, ale koronawirus najwyraźniej uśpił moją czujność 🙂 Bardzo dziękuję za link, zdjęcia wyglądają super, świetne kolory i miodne słońce – aż chce się więcej!